wtorek, 10 czerwca 2014

Dzień 70.

Żądza krwi.
Po dwuletnim "związku na odległość" trudno jest dobudować codzienne relacje. Już dotarło do nas, że to jest TO...że TO się już dzieje. Jesteśmy razem, wracamy do siebie po pracy, razem dbamy o dom (i kota!), widzimy się każdego ranka i każdego wieczora. Tak na prawdę spędzamy też razem każdą wolną chwilę. I do tej świadomości dochodzi jeszcze fakt, że trzeba to wszystko uporządkować - to spędzanie czasu, te powroty - ale każde z nas woli robić po swojemu...i się zaczyna: tego się tu nie kładzie, tak się tego nie używa, to się zamyka, to musi być otwarte, to trzeba złożyć, tamtego lepiej nie ruszaj, to lepiej zanieś tam i tak dalej... Doszliśmy też do etapu przeprowadzania rozmów "z wyprzedzeniem". Zaczyna się wymiana zdań po czym jedno z nas nic już nie mówi i przeprowadza resztę rozmowy "w myślach":
-...
- No i...?
- Co "no i"?! Oj weź, już mi się odechciało dyskusji.
Czasami jedno z nas na głos przeprowadza całą rozmowę po czym drugie na koniec, z wielkim oburzeniem dodaje:
-Widzisz? I co się kłócisz?

I wtedy człowieka trafia szlag.
(tak przy okazji: kto mówił, że tu będzie poprawną polszczyzną pisane?)


czwartek, 5 czerwca 2014

Dzień 65.

Wczoraj przygarnęliśmy kota.
Od zawsze byłam wychowywana z kotami. Pierwsza była kocica, która trafiła do domu tuż przed moimi narodzinami. Później spała pod moim łóżeczkiem i nikogo do mnie nie dopuszczała. Kiedyś jak byłam mała wciągnęłam jej ogon odkurzaczem ale i tak dobrze nam było razem. Potrafiła spać ze mną pod kołdrą z łebkiem na poduszce i jedną łapką na mojej szyi. Została uśpiona kiedy miała 15 lat i nerki już jej nie działały. Od momentu zachorowania długo o nią dbaliśmy. Do samego końca. Tata zakopał ją na słonecznej polanie w lesie. Tego samego dnia siostra przywiozła czarną kocicę, której po miesiącu wyskoczyły jajka. Od tamtej pory w moim rodzinnym domu "rządzi" kocur. Cudzysłów był konieczny bo czasami z niego taka ciapa i boidudek, że aż wierzyć się nie chce. Ponieważ mieszkałam w bloku, tata na V piętrze z siatki ogrodowej zrobił zasłonę "żeby kot nie wypadł" a do tego podwieszaną pod sufitem półkę, żeby miał gdzie leniuchować. Kochany jest: czarny z kilkoma białymi włoskami pod szyją. Tata rozpieszcza go boczkiem i pasztetem. Oczywiście dzienną dawkę ruchu wyrabia ganiając za wymyślonymi przez mojego tatę zabawkami ze sznurówek. Ponieważ jest kastratem to kiedy miauczy brzmi to jak płacz dziecka ( przez telefon) a tak na prawdę jest to jeden długi pisk. Jest oczkiem w głowie taty. Po mojej wyprowadzce urzędują sobie we dwóch.
 Od momentu podjęcia decyzji o wyjeździe chciałam mieć swojego prywatnego kota - takie było marzenie. M. nie bardzo chciał, ponieważ jest alergikiem i generalnie nie lubi być uwiązany (chociaż tak często jeździ gdziekolwiek, że ho ho). No ale stało się...a raczej zaplanowało się. M. się zgodził, stwierdził, że kocha zwierzęta i już.To była świadoma decyzja. Mechanik M. wspominał, że ma dwa kociaki, z chorymi oczkami. Chcieliśmy wziąć jednego z nich, niestety okazało się, że opinia weterynarza brzmi "do uśpienia". Maluchy na wzajem wydrapały i wygryzły sobie oczka. Po kilkutygodniowej terapii (podjętej przez żonę mechanika) nic się nie zmieniło, zamiast tego mają wielkie strupy. Żal serce ściska ale jak widać w tym przypadku z selekcją naturalną się nie wygra. Okazało się, że matka kociaków jest "do wzięcia". Są one na tyle duże, że już same jedzą z miseczki więc jedyne co to szkoda kocicy, że ich już nie zobaczy. Teraz jak o tym myślę to czuję się podle.Wzięliśmy ją. Na początku była w szoku (chyba bardziej ją przeraziła jazda samochodem niż sam wyjazd) ale skończyła na moich kolanach mrucząc. Po drodze zakupy pierwszej potrzeby: kuweta, żwirek, jedzenie. Dojechaliśmy do domu, pozwiedzała, trafiła do kuwety...a później zabrałam ją pod prysznic. No cóż, zachwycona nie była ale obeszło się bez drapania i gryzienia i drastycznych prób ucieczki. M. tylko co chwila zaglądał do łazienki i nie mógł się powstrzymać od śmiechu: ja, zamknięta pod prysznicem z kotem, który stracił połowę swojej objętości a do tego miauczy jak by mu co najmniej ogon ukręcali a do tego ma błagalny wyraz pyszczka. Udało się. Ogólnie jest kontaktowa, da się z nią "pogadać", łasi się i jest po prostu wdzięczna. Dzisiaj pierwszy raz została sama na 6h. Zobaczmy jak wielka będzie demolka po powrocie.

Czy mam wyrzuty sumienia? Mam...czasami mam wrażenie, że chodzi i szuka kociaków. Z drugiej strony nie ona pierwsza i nie ostatnia została zabrana. Tam gdzie była, dbali o nią ale mieli już prawie kota na kocie. Jest jeszcze młoda, przyzwyczai się...zajmiemy się nią bardzo dobrze. Tylko nie wiedzieć czemu cały czas jestem zestresowana. Nie dlatego, że się martwię, że coś przeskrobie ale po prostu czuję jakiś lęk. Może nie do końca do mnie dociera, że to jest stworzenie, za które jestem odpowiedzialna? Albo wręcz przeciwnie zaczyna to do mnie docierać? Może cały czas obawiam się, że ktoś mi ją zabierze...nie wiem.