sobota, 12 lipca 2014

Dzień 102.

Poznane uroki O.
Zanim trafiłam do O. i jeszcze szukałam nowej pracy, powtarzałam sobie, że choć by się waliło i paliło chcę pracować od 8 do 16 od pon. do pt.  i mieć wolne weekendy. Jak widać mogłam sobie marzyć ile wlezie a i tak wyszło zupełnie inaczej. Ze względu na specyfikę mojego miejsca pracy, jesteśmy czynni też w soboty i niedziele. Dlatego 2/4 weekendy w miesiącu mam pracujące. M. trochę kręcił nosem, że mało czasu ze sobą spędzimy ale jakoś na razie nie wrócił do tego tematu.
Dwa tygodnie temu, właśnie na weekend przyjechała do mnie moja babska połówka (czyt.przyjaciółka) i wyszalałyśmy się za wszystkie czasy. Los chciał, że M. musiał pojechać do ojca na 2 dni i zostałyśmy same. Hulaj dusza piekła nie ma! Nikt nam nie gderał, że włazimy do każdego napotkanego sklepu, nikt nie marudził, że ciągniemy go na drugi koniec miasta bo tam jest COŚ co koniecznie musimy zobaczyć, nikt nie kręcił nosem, że na śniadanie KFC, nikt nie liczył czasu spędzonego na wybieraniu butów czy biżuterii w sklepie. Było na prawdę cudownie. Prawie cały czas na piechotę, pogoda dopisywała; relaks relaks relaks i jeszcze raz reeelaaaks. Potrzebowałam poczuć, że jest lato, że można wskoczyć w japonki i przemierzyć w nich całe miasto BO SĄ WAKACJE I KTO NAM ZABRONI?!Czasami trzeba się odciąć.
Za 1,5 tygodnia przybywa druga przyjaciółka, tym razem w tygodniu. Do tego czasu wracamy do naszej rutyny: praca-dom.

A poza tym?
Zostaliśmy z M. mistrzami taniego jedzenia i w menu mamy:
- zapiekankę ziemniaczaną
- naleśniki (+ dżemik made by moja siostra)
- tosty francuskie
- krokiety z kaszą gryczaną
- pieczone ziemniaczki
- sałatkę z zupek chińskich
- pałki z kurczaka
- kotlety mielone
i kilka innych przysmaków do 20zł (za zakupy na składniki).
Przeważnie ja gotuję bo mam nieco bogatszy repertuar od M., chociaż ostatnio od Babci dostaliśmy książkę z przepisami na każdy dzień roku. Dodam tylko, że książka jest z początku lat 80-tych.
Finansowo ledwo dajemy radę a do tego na horyzoncie 2 śluby i wesela. Może wygramy w totka.
Kot ma się dobrze, gada i mruczy na zmianę. Ja chcę z niej zrobić pieszczocha a M. małego predatora (na szczęście kot jeszcze nie zgłupiał).

Jest dobrze.


wtorek, 10 czerwca 2014

Dzień 70.

Żądza krwi.
Po dwuletnim "związku na odległość" trudno jest dobudować codzienne relacje. Już dotarło do nas, że to jest TO...że TO się już dzieje. Jesteśmy razem, wracamy do siebie po pracy, razem dbamy o dom (i kota!), widzimy się każdego ranka i każdego wieczora. Tak na prawdę spędzamy też razem każdą wolną chwilę. I do tej świadomości dochodzi jeszcze fakt, że trzeba to wszystko uporządkować - to spędzanie czasu, te powroty - ale każde z nas woli robić po swojemu...i się zaczyna: tego się tu nie kładzie, tak się tego nie używa, to się zamyka, to musi być otwarte, to trzeba złożyć, tamtego lepiej nie ruszaj, to lepiej zanieś tam i tak dalej... Doszliśmy też do etapu przeprowadzania rozmów "z wyprzedzeniem". Zaczyna się wymiana zdań po czym jedno z nas nic już nie mówi i przeprowadza resztę rozmowy "w myślach":
-...
- No i...?
- Co "no i"?! Oj weź, już mi się odechciało dyskusji.
Czasami jedno z nas na głos przeprowadza całą rozmowę po czym drugie na koniec, z wielkim oburzeniem dodaje:
-Widzisz? I co się kłócisz?

I wtedy człowieka trafia szlag.
(tak przy okazji: kto mówił, że tu będzie poprawną polszczyzną pisane?)


czwartek, 5 czerwca 2014

Dzień 65.

Wczoraj przygarnęliśmy kota.
Od zawsze byłam wychowywana z kotami. Pierwsza była kocica, która trafiła do domu tuż przed moimi narodzinami. Później spała pod moim łóżeczkiem i nikogo do mnie nie dopuszczała. Kiedyś jak byłam mała wciągnęłam jej ogon odkurzaczem ale i tak dobrze nam było razem. Potrafiła spać ze mną pod kołdrą z łebkiem na poduszce i jedną łapką na mojej szyi. Została uśpiona kiedy miała 15 lat i nerki już jej nie działały. Od momentu zachorowania długo o nią dbaliśmy. Do samego końca. Tata zakopał ją na słonecznej polanie w lesie. Tego samego dnia siostra przywiozła czarną kocicę, której po miesiącu wyskoczyły jajka. Od tamtej pory w moim rodzinnym domu "rządzi" kocur. Cudzysłów był konieczny bo czasami z niego taka ciapa i boidudek, że aż wierzyć się nie chce. Ponieważ mieszkałam w bloku, tata na V piętrze z siatki ogrodowej zrobił zasłonę "żeby kot nie wypadł" a do tego podwieszaną pod sufitem półkę, żeby miał gdzie leniuchować. Kochany jest: czarny z kilkoma białymi włoskami pod szyją. Tata rozpieszcza go boczkiem i pasztetem. Oczywiście dzienną dawkę ruchu wyrabia ganiając za wymyślonymi przez mojego tatę zabawkami ze sznurówek. Ponieważ jest kastratem to kiedy miauczy brzmi to jak płacz dziecka ( przez telefon) a tak na prawdę jest to jeden długi pisk. Jest oczkiem w głowie taty. Po mojej wyprowadzce urzędują sobie we dwóch.
 Od momentu podjęcia decyzji o wyjeździe chciałam mieć swojego prywatnego kota - takie było marzenie. M. nie bardzo chciał, ponieważ jest alergikiem i generalnie nie lubi być uwiązany (chociaż tak często jeździ gdziekolwiek, że ho ho). No ale stało się...a raczej zaplanowało się. M. się zgodził, stwierdził, że kocha zwierzęta i już.To była świadoma decyzja. Mechanik M. wspominał, że ma dwa kociaki, z chorymi oczkami. Chcieliśmy wziąć jednego z nich, niestety okazało się, że opinia weterynarza brzmi "do uśpienia". Maluchy na wzajem wydrapały i wygryzły sobie oczka. Po kilkutygodniowej terapii (podjętej przez żonę mechanika) nic się nie zmieniło, zamiast tego mają wielkie strupy. Żal serce ściska ale jak widać w tym przypadku z selekcją naturalną się nie wygra. Okazało się, że matka kociaków jest "do wzięcia". Są one na tyle duże, że już same jedzą z miseczki więc jedyne co to szkoda kocicy, że ich już nie zobaczy. Teraz jak o tym myślę to czuję się podle.Wzięliśmy ją. Na początku była w szoku (chyba bardziej ją przeraziła jazda samochodem niż sam wyjazd) ale skończyła na moich kolanach mrucząc. Po drodze zakupy pierwszej potrzeby: kuweta, żwirek, jedzenie. Dojechaliśmy do domu, pozwiedzała, trafiła do kuwety...a później zabrałam ją pod prysznic. No cóż, zachwycona nie była ale obeszło się bez drapania i gryzienia i drastycznych prób ucieczki. M. tylko co chwila zaglądał do łazienki i nie mógł się powstrzymać od śmiechu: ja, zamknięta pod prysznicem z kotem, który stracił połowę swojej objętości a do tego miauczy jak by mu co najmniej ogon ukręcali a do tego ma błagalny wyraz pyszczka. Udało się. Ogólnie jest kontaktowa, da się z nią "pogadać", łasi się i jest po prostu wdzięczna. Dzisiaj pierwszy raz została sama na 6h. Zobaczmy jak wielka będzie demolka po powrocie.

Czy mam wyrzuty sumienia? Mam...czasami mam wrażenie, że chodzi i szuka kociaków. Z drugiej strony nie ona pierwsza i nie ostatnia została zabrana. Tam gdzie była, dbali o nią ale mieli już prawie kota na kocie. Jest jeszcze młoda, przyzwyczai się...zajmiemy się nią bardzo dobrze. Tylko nie wiedzieć czemu cały czas jestem zestresowana. Nie dlatego, że się martwię, że coś przeskrobie ale po prostu czuję jakiś lęk. Może nie do końca do mnie dociera, że to jest stworzenie, za które jestem odpowiedzialna? Albo wręcz przeciwnie zaczyna to do mnie docierać? Może cały czas obawiam się, że ktoś mi ją zabierze...nie wiem.

sobota, 31 maja 2014

Dzień 60.

Czuję się nijako.
Wynajmujemy z M. mieszkanie w starej kamienicy w centrum O. Ponad 30 metrów, balkon, łazienka, kuchnia i jeden przestronny pokój. Podłogi wyłożone starą klepką, która po latach użytkowania jest tak "wyślizgana", że na prawdę trzeba się starać, żeby nie stracić zębów a na zakrętach nie rąbnąć w ścianę (np. pędząc do kuchni wyłączyć czajnik albo palące się już zapiekanki). Widać, że poprzedni lokatorzy starali się odświeżyć mieszkanie, przez co ściany pokoju mają odcień wyblakłego błękitu (w kilku miejscach o różnym nasyceniu koloru) a do tego zdobią je czarne, namalowane wybitnie krzywo i nieumiejętnie kwiatki. Jak by tego było mało na innej ściance nie wiadomo po co namalowano wielki granatowy prostokąt, który również został z jednej strony ozdobiony takimi kwiatkami. Wygląda to strasznie! Po przeciwległej stronie pokoju zza regału (typowej meblościanki) wystają jakieś ciemno niebieskie płatki kwiatka (mam nadzieję, że jedynego)...perspektywa odsunięcia mebli i obejrzenia tego w całości mnie przeraża.
Może gdybym miała możliwość zdrapać wszystko i chociaż ścianom nadać kolor jaki mi się marzy, poczuła bym się lepiej. Chociaż niestety całkiem prawdopodobne jest to, że po prostu dramatyzuję i się czepiam. A co mi tam...mam prawo.
Łazienka nówka sztuka, w pełni wyposażona. Kuchnia...no cóż: nowe szafki plus szafki sprzed x lat, których plecy stanowi ściana kamienicy z dziurą wentylacyjną (podobno super opcja zimą - taka druga lodówka). Do tego linoleum na podłodze (przynajmniej łatwo utrzymać w czystości) i trochę obdrapane ściany, które również były "ratowane", tym razem brązową farbą. Natomiast jeśli chodzi o przedpokój: w.w. klepka i stare szafki (l.60-te) samodzielnie zrobione przez pierwszych właścicieli. W sumie wychodzi z tego taka szafa wnękowa z kilkoma oddzielnymi drzwiczkami i półkami z desek, w niektórych miejscach wyłożonych starym materiałem - jak dla mnie super. Dużo zakamarków. Do tego dwie ciekawe niewielkie "szafeczki" w ścianie. Pomysł kapitalny.
Ogólnie jak widać nie ma na co specjalnie narzekać: na głowę nie leci, jest ciepło, pod nami jest zaplecze jakiejś knajpki więc nie musimy się martwić, żeby sąsiadom nad głowami nie tupać. Nad nami mieszka przesympatyczna starsza Pani, która czasami rano puszcza nam audycje Radia Maryja. Nie ma robali ani innych dziwnych rzeczy (czyt.pleśń). Szczerze mówiąc nie czuję się tu ani źle ani dobrze. Codziennie wracam do mieszkania, w którym są moje rzeczy ale nie mam uczucia, że wracam do domu. Wiem co gdzie leży i staram się wszystko układać po swojemu ale to nadal nie jest to. Chociaż doceniam to co mam. Niejeden ma gorzej albo wcale.
Może potrzebuję jeszcze trochę czasu...

piątek, 30 maja 2014

Dzień 59.

Pora coś z tym zrobić.
Z miasta W. do miasta O. przyjechałam za moim M. po dwóch latach "związku na odległość", który ku ogólnemu zaskoczeniu między nami nic nie zmienił. Jesteśmy razem 8 lat z jedną dwutygodniową przerwą (i chwała jej za to, że była!), bez pierścionków i bez dzieci, z perspektywą białej sukni. Ja, urodzona w wielkim mieście, podejmując babską decyzję przeprowadziłam się do mniejszego miasta. JA! ZA FACETEM! Nadal nie mogę w to uwierzyć i chociaż zamierzam tu zapuścić korzenie na kilka lat, to wracając do W. dopiero czuję się jak w domu.

M. dostał tu pracę od-tak. W zasadzie z dnia na dzień w pierwszym dniu naszych wspólnych wakacji (całego jednego tygodnia). Na początku był płacz, przerażenie i straszny smutek, że "jak to?! widujemy się codziennie, zaliczamy rodzinne obiadki u mnie i u niego, nocujemy trochę tu trochę tam, tu mamy znajomych i byliśmy zawsze wszędzie razem a teraz co?! Kawał Polski między nami?". No ale jakoś poszło. Na początku przy życiu trzymała nas perspektywa wspólnych spotkań w co drugi weekend podczas jego zjazdów na uczelni. Te dni dawały nam siłę na kolejne 2 tygodnie rozłąki. Chociaż z czasem zauważyliśmy niezbyt zdrowy schemat takich weekendów:
1.Piątek rano: oczekiwanie i niepokój "no kiedy się w końcu zobaczymy?!!!
2. Piątek wieczór: co tak długo!? I awantura, że się do mnie nie spieszy albo ja na niego nie czekam
3. Sobota: Radość z każdej chwili spędzonej razem
4. Niedziela rano: smutek, wielka miłość i ostatnie chwile razem
5. Niedziela wieczór: idź w cholerę! Awantura o to, że ja nie chcę pracy zmienić i przyjechać do niego i o to, że mógł by wyjechać o tych kilka godzin później bo przecież nie musi pędzić do kolegi na drugim końcu miasta akurat dzisiaj! I inne awantury o rzeczy "przyziemne", które chyba nam ułatwiały to rozstanie i utwierdzały w przekonaniu, że pora wyjść.

I tak minęły dwa lata...