sobota, 31 maja 2014

Dzień 60.

Czuję się nijako.
Wynajmujemy z M. mieszkanie w starej kamienicy w centrum O. Ponad 30 metrów, balkon, łazienka, kuchnia i jeden przestronny pokój. Podłogi wyłożone starą klepką, która po latach użytkowania jest tak "wyślizgana", że na prawdę trzeba się starać, żeby nie stracić zębów a na zakrętach nie rąbnąć w ścianę (np. pędząc do kuchni wyłączyć czajnik albo palące się już zapiekanki). Widać, że poprzedni lokatorzy starali się odświeżyć mieszkanie, przez co ściany pokoju mają odcień wyblakłego błękitu (w kilku miejscach o różnym nasyceniu koloru) a do tego zdobią je czarne, namalowane wybitnie krzywo i nieumiejętnie kwiatki. Jak by tego było mało na innej ściance nie wiadomo po co namalowano wielki granatowy prostokąt, który również został z jednej strony ozdobiony takimi kwiatkami. Wygląda to strasznie! Po przeciwległej stronie pokoju zza regału (typowej meblościanki) wystają jakieś ciemno niebieskie płatki kwiatka (mam nadzieję, że jedynego)...perspektywa odsunięcia mebli i obejrzenia tego w całości mnie przeraża.
Może gdybym miała możliwość zdrapać wszystko i chociaż ścianom nadać kolor jaki mi się marzy, poczuła bym się lepiej. Chociaż niestety całkiem prawdopodobne jest to, że po prostu dramatyzuję i się czepiam. A co mi tam...mam prawo.
Łazienka nówka sztuka, w pełni wyposażona. Kuchnia...no cóż: nowe szafki plus szafki sprzed x lat, których plecy stanowi ściana kamienicy z dziurą wentylacyjną (podobno super opcja zimą - taka druga lodówka). Do tego linoleum na podłodze (przynajmniej łatwo utrzymać w czystości) i trochę obdrapane ściany, które również były "ratowane", tym razem brązową farbą. Natomiast jeśli chodzi o przedpokój: w.w. klepka i stare szafki (l.60-te) samodzielnie zrobione przez pierwszych właścicieli. W sumie wychodzi z tego taka szafa wnękowa z kilkoma oddzielnymi drzwiczkami i półkami z desek, w niektórych miejscach wyłożonych starym materiałem - jak dla mnie super. Dużo zakamarków. Do tego dwie ciekawe niewielkie "szafeczki" w ścianie. Pomysł kapitalny.
Ogólnie jak widać nie ma na co specjalnie narzekać: na głowę nie leci, jest ciepło, pod nami jest zaplecze jakiejś knajpki więc nie musimy się martwić, żeby sąsiadom nad głowami nie tupać. Nad nami mieszka przesympatyczna starsza Pani, która czasami rano puszcza nam audycje Radia Maryja. Nie ma robali ani innych dziwnych rzeczy (czyt.pleśń). Szczerze mówiąc nie czuję się tu ani źle ani dobrze. Codziennie wracam do mieszkania, w którym są moje rzeczy ale nie mam uczucia, że wracam do domu. Wiem co gdzie leży i staram się wszystko układać po swojemu ale to nadal nie jest to. Chociaż doceniam to co mam. Niejeden ma gorzej albo wcale.
Może potrzebuję jeszcze trochę czasu...

piątek, 30 maja 2014

Dzień 59.

Pora coś z tym zrobić.
Z miasta W. do miasta O. przyjechałam za moim M. po dwóch latach "związku na odległość", który ku ogólnemu zaskoczeniu między nami nic nie zmienił. Jesteśmy razem 8 lat z jedną dwutygodniową przerwą (i chwała jej za to, że była!), bez pierścionków i bez dzieci, z perspektywą białej sukni. Ja, urodzona w wielkim mieście, podejmując babską decyzję przeprowadziłam się do mniejszego miasta. JA! ZA FACETEM! Nadal nie mogę w to uwierzyć i chociaż zamierzam tu zapuścić korzenie na kilka lat, to wracając do W. dopiero czuję się jak w domu.

M. dostał tu pracę od-tak. W zasadzie z dnia na dzień w pierwszym dniu naszych wspólnych wakacji (całego jednego tygodnia). Na początku był płacz, przerażenie i straszny smutek, że "jak to?! widujemy się codziennie, zaliczamy rodzinne obiadki u mnie i u niego, nocujemy trochę tu trochę tam, tu mamy znajomych i byliśmy zawsze wszędzie razem a teraz co?! Kawał Polski między nami?". No ale jakoś poszło. Na początku przy życiu trzymała nas perspektywa wspólnych spotkań w co drugi weekend podczas jego zjazdów na uczelni. Te dni dawały nam siłę na kolejne 2 tygodnie rozłąki. Chociaż z czasem zauważyliśmy niezbyt zdrowy schemat takich weekendów:
1.Piątek rano: oczekiwanie i niepokój "no kiedy się w końcu zobaczymy?!!!
2. Piątek wieczór: co tak długo!? I awantura, że się do mnie nie spieszy albo ja na niego nie czekam
3. Sobota: Radość z każdej chwili spędzonej razem
4. Niedziela rano: smutek, wielka miłość i ostatnie chwile razem
5. Niedziela wieczór: idź w cholerę! Awantura o to, że ja nie chcę pracy zmienić i przyjechać do niego i o to, że mógł by wyjechać o tych kilka godzin później bo przecież nie musi pędzić do kolegi na drugim końcu miasta akurat dzisiaj! I inne awantury o rzeczy "przyziemne", które chyba nam ułatwiały to rozstanie i utwierdzały w przekonaniu, że pora wyjść.

I tak minęły dwa lata...